Potocznie mówi się, że pogoda
sprzyja tym, którzy na to zasłużą. Przez ostatnie miesiące najwidoczniej pracowaliśmy wyjątkowo ciężko, gdyż po kilku dniach ulew, porywistego wiatru i gradobicia 19 maj przywitał nas piękną
słoneczną pogodą.
Po znacznie
wcześniejszym niż zwykle śniadaniu wsiedliśmy do autokaru i wyruszyliśmy w długą drogę
prowadzącą wprost w ramiona niezwykłej przygody. Podróż była nieco nużąca. W
końcu nie każdy przedszkolak byłby w stanie usiedzieć w autokarze przez trzy
godziny. Nasze dzieci dały radę. Jedynie od czasu do czasu to z przodu to z
tyłu padało pytanie Daleko jeszcze? Przy piątym, lub dziesiątym razie nauczeni
wcześniejszym doświadczeniem uczestnicy naszej wycieczki gremialnie udzielali
odpowiedzi „taaaak” tylko po to, by za mniej więcej 3-4 minuty zapytać Daleko jeszcze?
Kopalnia w
Tarnowskich Górach wyłoniła się nieoczekiwanie spośród raczej lekko
pagórkowatych niż górzystych krajobrazów. No cóż, nazwy miejscowości w Polsce
potrafią nieźle namieszać w głowach. Jadąc niektórzy obawiali się, że będą
musieli wspinać się po łańcuchach a tu taka niespodzianka…
Wspólnie z
przewodnikiem zwiedziliśmy muzeum, w którym dowiedzieliśmy się, jak wyglądała praca w dawnej kopalni a
później podzieleni na mniejsze około 15 osobowe grupy wskoczyliśmy do windy i
udaliśmy się do wnętrza Ziemi. Nasze panie dostały kaski. Jedna z nich
zastanawiała się nawet po co. Przecież w razie potrzeby mogłaby się schylić,
ale kiedy po raz pierwszy, trzeci i piąty obtarła nim o niskie sklepienie
skalnych korytarzy pokochała swoje plastikowe nakrycie głowy.
Szliśmy
wąską, słabo oświetloną kamienną ścieżką wykutą w skale. Jedna osoba za drugą.
Dookoła było ciemno i cicho. Nagle, gdzieś w oddali usłyszeliśmy odgłos
walących się kamieni oraz wołania o pomoc. Myśleliśmy, że zostaniemy w kopalni,
na szczęście ktoś zauważył głośnik… Ale nas nabrali!!!
Tuż za starą
sztolnią wsiedliśmy do dwóch łodzi.
Płynęliśmy nimi wsłuchani w plusk podziemnej rzeki. Kiedy ponownie znaleźliśmy
się na stałym lądzie weszliśmy w bardzo wąski i bardzo, bardzo niski korytarz.
Szliśmy wyprostowani, ale pani musiała przykurczyć nogi. Szła za nami i
jęczała, że będzie miała zakwasy… Biedna pani. Jest już taka stara…
Nieoczekiwanie
niski tunel przeistoczył się w ogromną, niezwykle ciemną grotę oświetloną
jedynie niewielkimi, trzepoczącymi płomykami kilku świec. Stanęliśmy przy
metalowej barierce i wpatrywaliśmy się w ciemność… Nagle zza jednego z głazów
wyłoniła się jakaś postać. Szła skryta w ciemności, postukiwała kilofem i coś
mówiła pod nosem. Kiedy znalazła się w zasięgu światła okazało się, iż jest to
Skarbnik – duch kopalni. Starzec opowiedział nam swoją historię i nakazał
wracać na górę. Tak też zrobiliśmy.
Kiedy na
nasze twarze padły ciepłe promienie słońca zrozumieliśmy jak zimno było na
dole. Zrzuciliśmy kurtki, bluzy, kamizelki, czapki, szaliki, apaszki i
ruszyliśmy w stronę skansenu umiejscowionego obok kopalni. Okazało się, że nie
jesteśmy sami. Towarzyszył nam mały głód, który z każdą minutą robił się coraz
większy. Nadszedł czas na obiad. Pojechaliśmy do prawdziwej restauracji z
pięknie udekorowanymi stołami. Czuliśmy się tacy dorośli… Zjedliśmy prawie
wszystko i ruszyliśmy dalej. Czekało na nas Muzeum Chleba.
W drzwiach
powitałą nas pani ubrana w strój ludowy. Jeden z chłopców na jej widok zanucił To jest ta gorąca krew, to jest nasz słowiański zew. Chcieliśmy wszyscy się do
niego przyłączyć, ale bez pracy nie ma kołaczy… Poszliśmy piec bułeczki. Potem
zwiedzaliśmy, słuchaliśmy, oglądaliśmy różne stare rzeczy. Pani pokazała nam
śliczną porcelanową miseczkę. Wiecie co to było? Nocnik. Widzieliśmy też dawne
narzędzie tortur – dyscyplinę. Dowiedzieliśmy się, że w nocy dzieci odcinały od
niej rzemyki, żeby lanie mniej bolało. Dobrze, że mama z tatą nie mają takich
sprzętów… Obejrzeliśmy również fragment teatrzyku o chlebie. Kiedy wyszliśmy z
sali kinowej poczuliśmy piękny, nęcący zapach, który złapał nas za nos i nie
pozwolił iść dalej. Ktoś wyjął z pieca nasze bułeczki!!! Pobiegliśmy, aby nikt
nam ich nie zjadł. Wyglądały wspaniale – rumiane i wyrośnięte. Mieliśmy zabrać
je rodzicom, ale nie mieliśmy ich gdzie schować. Na szczęście ktoś powiedział,
że można je przewieść we własnym brzuchu… Mamo, tato musicie nam uwierzyć na
słowo – były pyszne. Przed wyjazdem
zajrzeliśmy jeszcze do sali starej szkoły z pulpitami, tabliczkami i
kałamarzami. Popisaliśmy trochę dziwnymi rysikami i ruszyliśmy w drogę
powrotną.
Myślicie, że
po takim dniu usnęliśmy w autokarze? Zabawne… Prawie nikt nie spał, za to wieczorem
mogliśmy iść spać trochę później bo każdy rodzic bez problemu uwierzył, że
drzemka powycieczkowa trwała przynajmniej od Częstochowy do Tuszyna.
Ryszard
Kapuściński w swej pracy „Podróże z Herodotem” stwierdził, że istnieje coś takiego jak
zarażenie podróżą i jest to rodzaj choroby w gruncie rzeczy nieuleczalnej. Z przyjemnością stwierdzamy, że jesteśmy zakażeni, bo już nie możemy
doczekać się kolejnych wycieczek :-)
"Węglowa rodzinka" - wiersz
Marii Terlikowskiej
To węglowa jest rodzina:
parafina, peleryna,
duża piłka w białe groszki,
i z apteki proszek gorzki,
i ołówek w twym piórniku,
i z plastiku sześć koszyków
gąbka, co się moczy w wodzie,
i benzyna w samochodzie,
czarna smoła, biała świeca-
to rodzina węgla z pieca.
Widzę już zdziwione miny..
- Co ma węgiel do benzyny?
- Czy jest z węglem spokrewniona
gąbka miękka i czerwona?
Otóż właśnie- wiem na pewno,
że jest jego bliską krewną:
węgla jest po odrobinie
w parafinie, w pelerynie,
w białej piłce w duże groszki
i z apteki- w proszku gorzkim,
i w ołówku w twym piórniku,
i w koszyku tym z plastyku...
Nawet świeczki, te z choinki-
to też węgla są kuzynki.
Lecz wśród wielkiej tej rodziny,
wśród kuzynów i rodzeństwa,
nie ma ani odrobiny
rodzinnego podobieństwa.
Węgiel jest jak czarna skała,
koszyk żółty, świeca biała.
Skąd się wzięły te różnice?
O! To już są tajemnice,
które kryją się w fabryce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz